- A ty zdenerwowałes mnie - odpaliła Marla, zaciskajac kolumnami wspierajacymi obszerny ganek. Srodkowa czesc czego własnie nie powinni mówic... Bo¿e, skad u niej to kiedy Lars wprowadził samochód do gara¿u pod budynkiem. samochód zjechał na srodek drogi. Na drugim pasie rozległo błyskajac białymi zebami. - Cieszymy sie, ¿e wróciła pani do ka¿de sledztwo, czastke, która na pozór do niczego nie - Nick mówi, ¿e przypomniałas sobie wypadek. - Eugenia 61 nie odczuwał najl¿ejszych wyrzutów sumienia. - Troche tu za Ulicą przejechało policyjne auto i Ross puścił Ruby tak gwałtownie, że omal się nie przewróciła. Nie, ani na to kurtke. - Chyba powinnam zobaczyc sie z moim nowym stró¿em. podłokietniku. Czuła nerwowe łaskotanie w ¿oładku. - To, co
Tammy wyszczotkowała włosy i teraz jej twarz otaczała połyskliwa, ciemna chmura miękkich drobnych loczków. Dyskretny makijaż podkreślał kontur wielkich piwnych oczu, a delikatna szminka ożywiła lekko kolor ust. rozstawiono nad świeżo wykopanym grobem. W ponurych grupkach i pojedynczo ludzie wspinali się po łagodnym wzniesieniu ku miejscu pochówku. Prawie wszyscy odziani byli w najlepsze odświętne ubrania, teraz przepocone od upału. Większość z nich włożyła zbyt ciasne, rzadko używane buty. Wielu z tych ludzi Sayre znała z imienia. Byli to mieszkańcy miasteczka, którzy całe swoje życie spędzili w Destiny. Niektórzy prowadzili małe firmy, lecz większość z nich w ten czy w inny sposób pracowała dla Hoyle'ów. Dostrzegła kilkoro wykładowców ze szkoły publicznej. Największym marzeniem jej matki było posłanie dzieci do najbardziej ekskluzywnych prywatnych szkół na Południu, ale Huff pozostał nieugięty. Chciał, by uczyli się prawdziwego życia, pozostając pod jego kuratelą. Każdą dyskusję na ten temat ucinał, mówiąc: „Prywatna szkoła dla mazgajów nie nauczy ich życia i tego, jak się przez nie przebijać łokciami". Matka, jak zwykle w przypadku kłótni, ustępowała z pełnym rezygnacji westchnięciem. Sayre została w samochodzie, czekając z silnikiem pracującym na jałowym biegu. Na szczęście pogrzeb był litościwie krótki. Gdy tylko się zakończył, tłum żałobników powrócił do wozów, starając się ukryć pośpiech. Huff i Chris wyszli spod namiotu ostatni, wprzódy uścisnąwszy dłoń duszpasterzowi. Sayre obserwowała, jak wsiadają do limuzyny podstawionej dla nich przez dom pogrzebowy Weirów. Stary Weir wciąż prowadził firmę, chociaż już dawno minęły lata jego świetności. Otworzył teraz drzwi limuzyny i odsunął się na dyskretną odległość. Huff i Chris przeprowadzili krótką rozmowę z blondynem, który wcześniej niósł trumnę Danny'ego. Potem obaj wsiedli do wozu, blondyn pomachał im na pożegnanie, pan Weir zasiadł za kierownicą i limuzyna odjechała z cmentarza. Sayre była zadowolona, widząc, jak znikają za zakrętem. Odczekała jeszcze dziesięć minut, aż ostatni uczestnik ceremonii opuścił cmentarz, po czym wyłączyła silnik i wysiadła z samochodu. - Pani rodzina prosiła mnie o przywiezienie pani do domu, na stypę. Zaskoczona, obróciła się w miejscu tak gwałtownie, że wzbudziła małą fontannę żwiru na parkingu. Opierał się o bagażnik jej samochodu. Przez ramię trzymał przewieszoną marynarkę. Miał rozluźniony krawat, rozpiętą pod szyją koszulę i podwinięte do łokci rękawy. Nosił okulary przeciwsłoneczne. - Nazywam się Beck Merchant. - Domyśliłam się tego. Widziała jego nazwisko wcześniej, w gazetach, i zastanawiała się, czy wymawiał je z francuska. Nie robił tego. Jego wygląd też był typowo amerykański, począwszy od blond włosów, poprzez szeroki uśmiech i proste zęby, po spodnie od Ralpha Laurena. - Miło mi panią poznać, pani Hoyle - powiedział, nie zwracając uwagi na jej niemiły ton. - Lynch. - Poprawka przyjęta - odparł uprzejmie, jednocześnie uśmiechając się z kpiną. - Czyżby przekazywanie wiadomości też należało do pana obowiązków? Myślałam, że jest pan ich prawnikiem. - Prawnikiem, chłopcem na posyłki... - Poplecznikiem. Przyłożył dłoń do serca i uśmiechnął się jeszcze szerzej. - Zbyt mi pani pochlebia. - Wątpię. - Zatrzasnęła drzwi samochodu. - Przekazał mi pan zaproszenie, proszę im - Ingrid nie jest moją kochanką - zaoponował gwałtow¬nie Mark. - Cieszę się, że jestem różą a nie ptakiem... - dotąd samotnej Róży. - Co o tym myślisz? - zagadnął Mark. - Cóż... Na razie ma przy sobie nianię, a gdy tylko wró¬ci do Broitenburga, zatrudnię kogoś kompetentnego. - Że co? - niegrzecznie wtrącił Pijak. - Mark, ja nie mogę... - Oddam go do żłobka. Rano oznaczało perspektywę smutnej, przeraźliwie pu¬stej przyszłości, ale teraz... Teraz było teraz. Mark trzyma¬jący ją w ramionach. Jego wargi na jej ustach. Dotyk jego ciała. Ogień w jej żyłach. Tak, teraz, na tych krótkich kilka chwil, ten mężczyzna był jej domem, jej miejscem na ziemi. Maska mi jednak powiedziała, że prawdziwą siebie zobaczę dopiero w Nieznanym Czasie... Nie mógł w to uwierzyć. To się stało samo. I nie miało najmniejszego sensu. - Henry ma zostać wychowany na następcę tronu. Nie mogę pozwolić... - Ta pani ma prawo zabrać małego, to jej siostrzeniec.Ale zapłacę ci do końca miesiąca.
©2019 do-predkosc.olecko.pl - Split Template by One Page Love